Szosowe MP - wyścig pań
Sobota, 30 czerwca 2007
· Komentarze(2)
Szosowe MP - wyścig pań
Zaczęło się mniej więcej tak: po godzinie 7 pobudka, potem płatki z gorącym mlekiem (kiedyś muszę spróbować z zimnym) i bułka z dżemem (następnym razem dzień wcześniej wieczorem będę musiał zjeść talerz makaronu, żeby mieć na czym jechać), króciutki relaksik, sprawdzenie czy wszystko wziąłem i około 8.30 w drogę. W przeciwieństwie do poprzedniego roku, kiedy też wybrałem się na rowerze do Kielc (żar lał się z nieba, a wiatr wiał w twarz), trafiłem na super pogodę: do 25 stopni, słońce często chowające się za chmurami i wiaterek w plecy.
Tym razem nie bawiłem się w żadne boczne drogi, których nie znam i związku z tym na pewno się na nich pogubię. Wjechałem na drogę nr 78, po której jechało się szybko i bezpiecznie, bo miała szerokie pobocze i rzadko trafiały się ciężarówki. Trochę obawiałem się wjazdu na górę Okrąglik (za Zawierciem), ale poszło (znaczy pojechało) tak jak trzeba. W Żerkowicach na końcu zjazdu spotkałem uczestników Jura Marathonu, który przez ulicę przepuszczała policja tamując ruch. Trochę żałuję, że nie pojechałem w tych zawodach (prawie 200 km z Częstochowy do Krakowie i mniej więcej połowa po szosie, co mi bardzo pasuje), ale na szosowe mistrzostwa Polski jeżdżę od 2001 roku i one w sobotę były ważniejsze!
Pierwszą przerwę zrobiłem sobie na około 110. kilometrze w miejscowości o wdzięcznej nazwie Oksa. Szło mi tak dobrze, że zapowiedziałem przez telefon wszem i wobec, że postaram się wjechać orlikom na ostatnią rundę i powalczyć o medal! :P Ostatecznie jednak nie zdążyłem nawet na start kobiet (15), bo Kielcach musiałem sobie przypomnieć trasę do Masłowa. Paniom kibicowałem ze szczytu najcięższego podjazdu na trasie, Klonówki. Dużo lżej mi się na nią wjeżdżalo niż roku wcześniej, choć to wcale nie znaczy, że było łatwo. ;) Jeśli chodzi o sam wyścig to długo samotnie na czele jechała Agnieszka Pietr (Primus). Potem pogoda się na chwilę popsuła (przyszła czarna chmura, temperatura spadła o prawie 10 stopni i zaczęło padać) i zawodniczki się zjechały. Na ostatniej początku pętli, czyli pod Klonówkę, zgodnie z oczekiwaniami zaatakowała MAJA (widziałem to!) i obroniła tytuł sprzed roku, choć gdyby trasa była trochę dłuższa to pewnie dogoniłaby ją Ola Wnuczek (Ziemia Darłowska), której i tak należą się wielkie słowa szacunku, bo zrobiła dużą niespodziankę.
Po zakończeniu wyścigu czekało mnie jeszcze kilkanaście kilometrów do Świętej Katarzyny pod najwyższym szczytem Gór Świętokrzyskich, Łysicą. Organizm dawał znaki, że jest zmęczony, bo tętno szybko wzrastało, ale do celu dojechałem w dobrej formie i nie za bardzo sponiewierany, co jest także zasługą pulsometru, dzięki któremu się nie zarżnąłem, bo nieco odpuszczałem jak puls dochodził do 170.
Dzień zakończył się miłym akcentem. Wieczorem w zajeździe Baba Jaga kontynuowałem rozmowę z moim ulubionym kolarzem (pierwszy raz widzieliśmy się kilka godzin wcześniej na Klonówce), który dzień później zamierzał sięgnąć po złoto. Piwo Tyskie, które mi postawił, łyknąłem na dwa razy, co w takich przypadkach (czytaj: kiedy nabiłem sporo kilosów) jest normą. :)
Trasa: Sosnowiec - Strzemieszyce Wielkie - Łosień - Niegowonice - Łazy - Zawiercie (wjazd na drogę nr 78) - góra Okrąglik (450m) - Kroczyce - Szczekociny - Nagłowice (zjazd z 78) - Oksa - Małogoszcz - Chęciny - Kielce - Masłów; Masłów - Święta Katarzyna.
Zaczęło się mniej więcej tak: po godzinie 7 pobudka, potem płatki z gorącym mlekiem (kiedyś muszę spróbować z zimnym) i bułka z dżemem (następnym razem dzień wcześniej wieczorem będę musiał zjeść talerz makaronu, żeby mieć na czym jechać), króciutki relaksik, sprawdzenie czy wszystko wziąłem i około 8.30 w drogę. W przeciwieństwie do poprzedniego roku, kiedy też wybrałem się na rowerze do Kielc (żar lał się z nieba, a wiatr wiał w twarz), trafiłem na super pogodę: do 25 stopni, słońce często chowające się za chmurami i wiaterek w plecy.
Tym razem nie bawiłem się w żadne boczne drogi, których nie znam i związku z tym na pewno się na nich pogubię. Wjechałem na drogę nr 78, po której jechało się szybko i bezpiecznie, bo miała szerokie pobocze i rzadko trafiały się ciężarówki. Trochę obawiałem się wjazdu na górę Okrąglik (za Zawierciem), ale poszło (znaczy pojechało) tak jak trzeba. W Żerkowicach na końcu zjazdu spotkałem uczestników Jura Marathonu, który przez ulicę przepuszczała policja tamując ruch. Trochę żałuję, że nie pojechałem w tych zawodach (prawie 200 km z Częstochowy do Krakowie i mniej więcej połowa po szosie, co mi bardzo pasuje), ale na szosowe mistrzostwa Polski jeżdżę od 2001 roku i one w sobotę były ważniejsze!
Pierwszą przerwę zrobiłem sobie na około 110. kilometrze w miejscowości o wdzięcznej nazwie Oksa. Szło mi tak dobrze, że zapowiedziałem przez telefon wszem i wobec, że postaram się wjechać orlikom na ostatnią rundę i powalczyć o medal! :P Ostatecznie jednak nie zdążyłem nawet na start kobiet (15), bo Kielcach musiałem sobie przypomnieć trasę do Masłowa. Paniom kibicowałem ze szczytu najcięższego podjazdu na trasie, Klonówki. Dużo lżej mi się na nią wjeżdżalo niż roku wcześniej, choć to wcale nie znaczy, że było łatwo. ;) Jeśli chodzi o sam wyścig to długo samotnie na czele jechała Agnieszka Pietr (Primus). Potem pogoda się na chwilę popsuła (przyszła czarna chmura, temperatura spadła o prawie 10 stopni i zaczęło padać) i zawodniczki się zjechały. Na ostatniej początku pętli, czyli pod Klonówkę, zgodnie z oczekiwaniami zaatakowała MAJA (widziałem to!) i obroniła tytuł sprzed roku, choć gdyby trasa była trochę dłuższa to pewnie dogoniłaby ją Ola Wnuczek (Ziemia Darłowska), której i tak należą się wielkie słowa szacunku, bo zrobiła dużą niespodziankę.
Po zakończeniu wyścigu czekało mnie jeszcze kilkanaście kilometrów do Świętej Katarzyny pod najwyższym szczytem Gór Świętokrzyskich, Łysicą. Organizm dawał znaki, że jest zmęczony, bo tętno szybko wzrastało, ale do celu dojechałem w dobrej formie i nie za bardzo sponiewierany, co jest także zasługą pulsometru, dzięki któremu się nie zarżnąłem, bo nieco odpuszczałem jak puls dochodził do 170.
Dzień zakończył się miłym akcentem. Wieczorem w zajeździe Baba Jaga kontynuowałem rozmowę z moim ulubionym kolarzem (pierwszy raz widzieliśmy się kilka godzin wcześniej na Klonówce), który dzień później zamierzał sięgnąć po złoto. Piwo Tyskie, które mi postawił, łyknąłem na dwa razy, co w takich przypadkach (czytaj: kiedy nabiłem sporo kilosów) jest normą. :)
Trasa: Sosnowiec - Strzemieszyce Wielkie - Łosień - Niegowonice - Łazy - Zawiercie (wjazd na drogę nr 78) - góra Okrąglik (450m) - Kroczyce - Szczekociny - Nagłowice (zjazd z 78) - Oksa - Małogoszcz - Chęciny - Kielce - Masłów; Masłów - Święta Katarzyna.